Sporą popularność zdobył w ciągu ostatniej doby film, nagrany na Dolnym Śląsku kamerką samochodową, pokazujący scysję między nagrywającym kierowcą a jadącym przed nim użytkownikiem hulajnogi elektrycznej. Kierowcy nie spodobało się, że hulajnogista jedzie przed nim jezdnią, więc go obtrąbił a następnie zaczął zwracać mu uwagę, że powinien jechać chodnikiem.

Między panami natychmiast doszło do pyskówki, przy czym emocje i kultura osobista obu uczestników nie jest tematem tego tekstu. Jest to ewentualnie temat dla psychologa, którego mogłoby zainteresować dlaczego jeden już w bodajże trzecim zdaniu groził użyciem gazu, a interlokutor napluł mu na samochód, zanim wyruszył dalej. Nas zainteresował raczej odbiór tej sytuacji w mediach tradycyjnych – bo incydent natychmiast trafił także do nich.

„Wyzywał i groził kierowcy. Kamera nagrała agresora na hulajnodze w Bielawie na Dolnym Śląsku” – to przykładowy tytuł publikacji, w tym przypadku w „Gazecie Wrocławskiej” (wytłuszczenie od nas).

Z lektury zarówno komentarzy niektórych internautów, jak i, co gorsza, artykułów w profesjonalnych, bądź co bądź, mediach, wniosek płynie jeden:

ponad dwa lata od wprowadzenia w Polsce przepisów dla mikromobilności i elektrycznych hulajnóg skala nieznajomości tych przepisów jest ogromna.

Ci internauci, którzy hejtowali sposób jazdy hulajnogisty (fakt, że wielu go broniło), najpewniej nawet nie wiedzą, że nie mają pojęcia, o czym mówią. Dziennikarze być może mają świadomość swojej niewiedzy, bo unikają jasnej oceny sytuacji, ograniczając się do zrelacjonowania awantury i klikbajtowych tytułów – ale w efekcie ich czytelnicy nie mają szansy zrozumieć istoty całej sytuacji.

A jest ona bardzo prosta: kierowca nie miał o przepisach pojęcia. Ani wtedy, gdy próbował je wyegzekwować na drodze, ani potem, gdy z silnym przekonaniem o swojej słuszności opisywał sytuację na filmie.

Screen O2.pl
„Film do tej pory obejrzało 38 tysięcy osób. Zdania odnośnie winy osoby na hulajnodze są mocno podzielone”. I tyle. Tak puentuje opisywaną sytuację serwis O2.pl

Zarejestrowany obraz pokazuje jasno, że sytuacja rozgrywa się na jednokierunkowej, osiedlowej uliczce z progami zwalniającymi i widocznym na filmie ograniczeniem prędkości do 20 km/h.

W takim miejscu, gdy nie ma drogi rowerowej (a widać doskonale, że nie ma), użytkownik hulajnogi elektrycznej ma nie tylko prawo jechać jezdnią – ale po prostu obowiązek. Jadąc chodnikiem, na który wysyłał go kierowca, łamałby przepisy.

Można się przyczepić do jazdy blisko środka jezdni, ale jej niewielka szerokość i tak wykluczała bezpieczne wyprzedzenie hulajnogi z zachowaniem obowiązkowego dystansu 1 m, a jazda tuż obok zaparkowanych ciągiem samochodów byłaby dość ryzykowna – bo w każdej chwili ktoś mógł otworzyć drzwi. Najogólniej mówiąc, elektryczna hulajnoga jechała zasadniczo prawidłowo, w praktyce nie stwarzając w tym miejscu żadnego problemu dla innych pojazdów na jezdni – bo tam po prostu nie było szansy na jakikolwiek bardziej płynny ruch. To nie był przypadek np. rowerzysty, który uparcie jedzie arterią spowalniając auta, choć ma wzdłuż niej po prawej stronie obowiązkową drogę dla rowerów.

Pyskówki i chamskie odzywki na drodze się zdarzają. To, że często wszczynane są przez tych, którzy nie mają racji – też się zdarza. Ale ten akurat film mógł być dobrą, bo przyciągającą uwagę, okazją do uzmysłowienia ludziom prostego przepisu: czy e-hulajnogą można jeździć po jezdni i pod jakim warunkiem – dzięki czemu w przyszłości tego typu agresywnych pyskówek byłoby, być może, mniej.

Szkoda, że zawodowi dziennikarze w mediach, opisując temat, nie są w stanie prawidłowo zinterpretować sytuacji ani zadać sobie trudu, by o taką interpretację i komentarz zapytać kogokolwiek, kto zna przepisy. Sam autor nagrania, ironizujący z hulajnogisty, zdał chyba sobie w końcu sprawę, co naprawdę się działo – bo film nie jest już publiczny. Przynajmniej tyle.


⇒ ZOBACZ TEŻ: Użytkownicy e-hulajnóg też mają prawa na drodze

WSPARCIE