Na początek zacytujmy, wytłuszczenie od nas: na ścieżkach rowerowych hulajnogi obowiązuje ograniczenie prędkości do 20 km/h (!) To zdecydowanie zbyt wysoka prędkość na tak zawodny w kierowaniu (i niestabilny w swojej konstrukcji) pojazd. Jego użytkownik nie jest w stanie nawet wskazać zmiany kierunku jazdy (brak zamontowanych migaczy i niemożność utrzymania kierownicy jedną ręką), co powoduje z kolei wiele niebezpiecznych sytuacji na ścieżkach rowerowych” .
To fragment petycji do Zarządu Transportu Publicznego w Krakowie, która zaczyna zyskiwać rozgłos w mediach. Na razie lokalnych, ale to pewnie kwestia czasu.
Petycja kieszonkowa, ale nagłaśniana
Jak sprawdziliśmy, petycję wymyśliły dwie osoby i zebrała ona online w ciągu czterech dni… 71 podpisów (tyle było w momencie publikacji tego tekstu) – więc raczej szału nie ma.
To jednak wystarczyło, aby (bez podawania liczby sygnatariuszy) obszernie opisały ją m.in. „Gazeta Krakowska” i duży lokalny portal Lubię Kraków. Powstaje więc wrażenie, że mówimy o postulatach, będących realnym żądaniem społecznym. A chociaż w petycji chodzi głównie o hulajnogi sharingowe i związany z nimi bałagan, to zawiera ona też opinie dotyczące ogólnych przepisów drogowych – takie, jak zacytowany fragment wyżej.
Dlaczego o tym tu piszemy? Ponieważ przepisy nie powstają w laboratoryjnej próżni, tylko tworzą je politycy, m.in. pod wpływem oczekiwań społecznych – lub raczej swoich wyobrażeń o tym, jakie te oczekiwania są.
Jeśli druga strona nie zaproponuje kontrnarracji, to drobnymi kroczkami będzie się budowało wrażenie, że polskie społeczeństwo domaga się od rządu i parlamentu nowych działań – np. w postaci jeszcze większego ograniczenia dozwolonej prędkości dla hulajnóg elektrycznych (który to limit już dziś jest bardzo restrykcyjny, w wyniku czego nierzadko staje się fikcją) lub innego dokręcania śruby.
Firmy sharingowe, które w swoim PR głównie powtarzają wytarte ekologiczne mantry, są w roli adwokata e-hulajnóg mocno niewiarygodne. Współdzielone e-hulajnogi odegrały niegdyś bardzo ważną rolę w popularyzacji tego typu pojazdów i stanowią (mimo problemów) wartościową usługę, ale dzisiaj są raczej wizerunkowym obciążeniem.
Widać, że hulajnogi elektryczne en bloc są wręcz utożsamiane z „sharingami” . a to znaczy, że prywatni użytkownicy biorą na siebie odium miejskich problemów, które te generują.
Innej kontrnarracji nie ma prawie w ogóle (prawie, bo działania stara się czasem podejmować inicjatywa SUUTO). Ani ze strony użytkowników, co szczególnie nie dziwi, bo oni chcą po prostu jeździć i tyle, ani ze strony biznesu elektrycznej mikromobilności, zainteresowanego wyłącznie marketingiem nakierowanym na zwiększanie sprzedaży. To drugie dziwi już znacznie bardziej, a takie projekty jak parodia „Hulajnogą solo”, zrealizowana przez firmę Electricall i ocieplająca wizerunek kłopotliwych użytkowników, jest wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Tymczasem im mocniej elektryczne hulajnogi zostaną „okrojone” w przepisach, tym będą mniej atrakcyjnym wyborem jako pojazd.
Kto chciałby kupować sprzęt, którym nawet na drodze dla rowerów nie będzie mógł jechać zgodnie z prawem szybciej niż np. 15 km/h, a ewentualna jazda z sensowną prędkością będzie wymagała przeróbek i oznaczała łamanie przepisów?
Jak to robi biznes rowerowy?
Przykładem interesujących działań wizerunkowych ze strony producentów rowerów była np. tegoroczna kampania w sprawie dopłat do zakupu e-bike’ów. Podjęta, jak się zdaje, bez większych szans na realne, szybkie uzyskanie zmian w prawie, jednak – wnosząc z dużego, pozytywnego odzewu medialnego – skuteczna w budowaniu dobrego wizerunku rowerów elektrycznych.
Ale taka kampania wymagała od producentów rowerów wspólnej platformy w postaci Polskiego Stowarzyszenia Rowerowego (PSR). Oraz oczywiście wyasygnowania budżetu. W tym na zrobienie badania społecznego, które miało przekonująco pokazać, że, cytujemy, „Polacy chcą dopłat do rowerów elektrycznych”, oraz na usługi agencji PR-owej, która wyniki badania oraz całą akcję odpowiednio nagłośniła, organizując nawet konferencję prasową.
– W zasadzie wszystkie wasze argumenty o korzyściach z popularyzacji rowerów elektrycznych można odnieść również do elektrycznych hulajnóg. Czy one też powinny być objęte dopłatami? – zapytaliśmy prezesa PSR Mateusza Pytko, gdy na konferencji powiedział, że rowery elektryczne powinny być traktowane na równi z innymi pojazdami elektrycznymi.
– Jesteśmy organizacją przemysłu rowerowego i na tym się koncentrujemy – odpowiedział wówczas szef PSR, który mówiąc o równości elektrycznych pojazdów w dostępie do dopłat miał oczywiście na myśli wyłącznie rowery i samochody. Dodał też coś o tym, że na e-bike’u trzeba jednak pedałować, więc jest on bardziej prozdrowowotny niż e-hulajnoga.
„Sami nigdy nie jeździli”
Ofensywa PSR z postulatami o państwowe dopłaty do zakupu e-rowerów pokazuje, gdzie w tym szeregu są dziś elektryczne hulajnogi.
W ich przypadku na razie można spotkać głównie takie przekazy jak niedawne „ludzie kupują maszyny śmierci” w TVN czy teraz nagłaśniana kieszonkowa petycja w Krakowie (to tylko przykłady). Ci, którzy doceniają zalety e-hulajnóg, a zwłaszcza ci, którzy je sprzedają, powinni zdawać sobie sprawę, że wcześniej czy później wizerunek społeczny tego pojazdu (a raczej – powtórzmy – jego wizerunek w mediach) będzie miał na ich życie i ich interesy odczuwalny wpływ.
⇒ CZYTAJ TEŻ: Elektryczne hulajnogi przedstawione jako „maszyny śmierci” w reportażu TVN. Co pominięto?
Co można zrobić? Można np. wyobrazić sobie badanie, które pokaże dlaczego ludzie wybierają e-hulajnogę i jak osobiste pojazdy elektryczne ułatwiają im życie i skracają dojazdy. A następnie szeroko rozpropagować wyniki, które potem mogą być także argumentem w debatach.
Można rozbrajać fałszywe społeczne przeświadczenie o tym, że e-hulajnoga to sprzęt, który wala się po chodniku i na którym nastolatki jeżdżą w dwie osoby.
Można zebrać i podać łączne dane o rocznej sprzedaży hulajnóg elektrycznych w Polsce (dziś nieosiągalne). To pokazałyby o jak licznej rzeszy użytkowników – a więc i wyborców – jest tutaj mowa. Itp, itd.
Nie dziś i nie jutro (bo za chwilę wybory), ale już w przyszłym roku jakieś zmiany przepisów wydają się już możliwe i wtedy może się okazać, że odpowiednio aktywna mniejszość, wspierana przez napędzany clickbaitami medialny wzmacniacz, umebluje świat pozostałym. Może to tylko czarna wizja, ale jeśli się ziści, to pozostaną już tylko narzekania, że „przepisy stworzyli ludzie, którzy sami nigdy nie jeździli”.
⇓ ZOBACZ TEŻ ⇓