Posiadają one przycisk do przyspieszania i dwa hamulce, jeden do obsługi ręką a drugi nogą. Przejazd kosztuje 2 złote za start i 50 groszy za każdą minutę użytkowania. Hulajnogi są zbierane na noc i rano rozstawiane w wyznaczonych miejscach ponownie.
Tak 18 października 2018 roku – równo pół dekady temu – serwis Wrocław.pl informował swoich czytelników o zupełnie nowym zjawisku, który właśnie tego dnia pojawiło się na ulicach tego miasta, debiutując zarazem w Polsce: hulajnogach elektrycznych wynajmowanych na minuty z aplikacji na smartfonie. Wnosząc z napisów na sprzęcie – pochodzących prosto z zachodniego demobilu.
Do samochodów elektrycznych czy skuterów dojdą hulajnogi. Jednoślady do stolicy Dolnego Śląska wprowadzi firma Lime – warty 1 mld dolarów start-up z Kalifornii. Szykuje się konkurencja dla firmy Nextbike, która zdominowała rynek – pisała z kolei Gazeta Wrocławska, przewidując rywalizację między e-hulajnogami a rowerami publicznymi.
Następnych kilka tygodni przyniosło w mediach prawdziwy wysyp artykułów opisujących nowy fenomen. Jak nazywa się ktoś, kto jeździ na hulajnodze? Sam prof. Bralczyk ma wątpliwości, ale chyba „hulajnogista” albo „hulajnogistka” – mogliśmy przeczytać w „Gazecie Wyborczej”.
Skoro więc już wiemy, jak się ktoś taki nazywa, to zapraszamy dalej na małą podróż do przeszłości.
„Hulajnogi elektryczne rządzą, wiatr we włosach”
Hulajnoga zawsze kojarzyła mi się z kilkuletnimi dziećmi, które nie opanowały jeszcze jazdy na rowerze. Była więc poza polem moich zainteresowań. Wystarczyło dodać jej silnik elektryczny, by to się zmieniło. Hulajnogi elektryczne rządzą – deklarował jeden z autorów Wirtualnej Polski.
Rewolucja transportowa w Polsce trwa w najlepsze. Po skuterach i samochodach przyszedł czas na „hulajnoga-sharing”. Amerykańska firma Lime wprowadziła swoje cacka do Wrocławia, a dwa tygodnie później do Warszawy. Te „futurystyczne” pojazdy dostarczają masę zabawy – pisał NaTemat.pl.
Hulajnoga to stan umysłu, szybkość, wolność i wiatr we włosach dla każdego – stwierdzał serwis Subiektywnie o Finansach.
Pytanie tylko, jak się w ogóle na niej jeździ? Bo to, co dziś wydaje się oczywiste, pięć lat temu wcale takie oczywiste nie było.
Ruszamy odpychając się nogą i naciskamy kciukiem przycisk po prawej stronie kierownicy (dostajemy wtedy fajnego kopa). Ręczny hamulec, który powoli wytraca prędkość, jest po lewej stronie. W razie czego – zawsze możemy zeskoczyć – to znów NaTemat, którego dziennikarz objaśniał czytelnikom zasady obsługi nowego pojazdu.
„E-hulajnoga dla hipstera”
„Gazeta Wyborcza” szybko zdecydowała, że wypożyczane na minuty elektryczne hulajnogi staną się atrybutem jej ulubionych wielkomiejskich hipsterów. Trendy w stolicy: hulajnogi i metalowe słomki – pisała GW w artykule pt. „Czym żyli warszawscy hipsterzy w 2018?”
– Pewnego ranka wsiadłem w metro. W centrum przesiadłem się na rower miejski, którym pojechałem na spotkanie przy Dobrej. Z powrotem było pod górkę, więc na Prostą pojechałem skuterem elektrycznym. Miejsce do zjedzenia znalazłem już na elektrycznej hulajnodze. Po wyjściu z restauracji wsiadłem w samochód z car-sharingu i nim pojechałem dalej. Hulajnoga to dla mnie po prostu kolejne udogodnienie – opowiadał bohater innego artykułu „Wyborczej”, przedstawiony jako 42-letni Bartosz Dobrowolski, mieszkaniec warszawskiego Mokotowa.
Wydaje się, że ktoś taki nie może istnieć naprawdę – ale w tekście jest zdjęcie Bartosza na Lime. Jeśli jednak faktycznie bohater „Wyborczej”, jeżdżąc po mieście, w kółko wynajmował kolejne pojazdy na minuty, to musiał być dość zamożny. O tym jednak nieco niżej.
„Powstał nowy zawód: juicer”
Na fali pierwszego entuzjazmu uznano także, że w dzięki e-hulajnogom masa osób w Polsce nieźle dorobi, podejmując dorywcze prace w ramach popularnego wówczas hasła gig-economy. Bo hulajnogi elektryczne wymagają ładowania.
Kto się tym zajmuje? Otóż sami użytkownicy i w dodatku dostają za to pieniądze. Polega to na tym, że rejestrujemy się oddzielnym kontem jako tzw. juicer – z angielskiego „wyciskacz soku”, w tym przypadku z „limonek”. Juicer dostaje kilka podłączanych do domowego kontaktu ładowarek, którymi zasila hulajnogi – opisywał nową gig-profesję serwis Subiektywnie o Finansach.
Taki ktoś po godz. 21 wsiada w samochód, robi objazd po okolicy i zabiera hulajnogi do domu, gdzie ładuje je z gniazdka, a rano ponownie rozstawia w miejscach sugerowanych przez aplikację. Juicer pracuje jak kierowca Ubera – kiedy najdzie go ochota – widzi na mapie hulajnogi i proponowane stawki za ich naładowanie do pełna – mniej więcej to 20 zł – im późniejsza pora i słabsza bateria, tym cena wyższa, np. 25 zł – czytamy dalej w artykule sprzed pięciu lat.
Jak wiadomo, życie dość szybko zweryfikowało ten entuzjazm. Praca juicera okazał się znacznie bardziej niewdzięczna niż się wydawało, a firmy hulajnogowe na świecie wręcz zaczęły się zderzać z zarzutami o wyzysk nisko płatnych juicerów, którzy formalnie nawet nie byli pracownikami. Z czasem technologia w ogóle zmieniła reguły gry – dziś podstawą flot są e-hulajnogi z wymiennymi bateriami, więc personel rozwozi i wymienia same akumulatory, z czym pracy jest mniej. Zwożenie na noc hulajnóg do baz odeszło do przeszłości.
„Frajda trwała krótko, ceny z kosmosu”
Choć początkowo sharingowe e-hulajnogi wzbudzały głównie entuzjazm, nie wszystko szło idealnie gładko.
Na hulajnogę wszedłem pierwszy raz od ćwierćwiecza. Wrażenia z jazdy były rewelacyjne – przyspieszenie, hamowanie, wiatr we włosach. Cała frajda trwała jednak krótko, jakieś 7 minut, bo po tym czasie hulajnoga się rozładowała, mimo, że wskaźnik przy rezerwacji pokazywał dwie na trzy kreski – dziwił się autor w Subiektywnie o Finansach.
Samo odnalezienie „limonki” z założenia nie powinno nastręczać problemów –mają GPSa, wszystko pokazane jest na mapce w aplikacji, łącznie z naładowaniem akumulatora. W praktyce w kilku miejscach jakimś cudem nie spotkałem hulajnogi i dopiero za czwartym razem moim oczom ukazała się „biała strzała” – punktował dziennikarz NaTemat. – Strona internetowa nie posiada polskiej wersji, a na liście krajów wyposażonych w pojazdy nie ma wymienionego naszego. Mapka w aplikacji też nie działa jak należy.
Cena (2 złote za wypożyczenie + 50 gr za każdą minutę) dla wielu jest z kosmosu, aplikacja jest zawodna, np. mi pokazywała na mapie pojazdy, których nie było, a numer kontaktowy z infolinią nie jest widoczny na stronie. Oficjalna witryna nie ma nawet polskiej wersji (NaTemat.pl).
Szczególnie co do wygórowanych cen pięć lat temu panowała powszechna zgodność.
Nie jest to tania przyjemność. Przejazd na krótkim odcinku wychodzi taniej autem na minuty niż hulajnogą – stwierdzał Subiektywnie o Finansach.
Porównanie z Veturilo czy Wrocławskim Rowerem Miejskim jest raczej niekorzystne. Skuter blinkee można wypożyczyć za 59–69 gr za minutę w zależności od miasta (a np. studenci płacą 50 gr) bez opłaty wstępnej. Nawet auto Vozilli jest do wzięcia raptem za złotówkę za minutę, ale bez opłaty początkowej, a w dodatku wrocławski car sharing kusi częstymi promocjami – pisał serwis Transport Publiczny. Co ciekawe – dziś skuterów blinkee pozostało w Polsce co kot napłakał, zaś samochodów Vozilli nie ma już od dawna. Ale Veturilo i WRM pozostały. Może dlatego, że są dotowane przez samorządy.
Cennik w apce w funtach brytyjskich, cennik na hulajnogach w funtach, portfel w funtach, rozliczają w funtach, cena za minutę w złotówkach xD. Na ich stronie internetowej zero informacji o tym, że są dostępne w Polsce, jak klikam w centrum Poznania na mapę, to pokazuje, że ten teren jest niedostępny dla Lime a wszędzie dookoła pełno tych hulajnóg… Droga do pracy mnie wyniosła 10 zł, a mam niecałe 3 km i zapierdzielałem tak szybko jak się tylko dało – tak serwis CzasNaPoznań cytował opinie użytkowników Wykopu.
Narzekania na cenę i źle działającą aplikację to były jednak tylko problemy wieku młodzieńczego. Te prawdziwe miały dopiero nadejść. Pierwszym z nich były przepisy drogowe, a raczej ich brak.
„Hulajnoga elektryczna jak pieszy”
Elektryczne hulajnogi stają się coraz popularniejsze na polskich ulicach. Ich posiadacze najczęściej jeżdżą po drogach dla rowerów i uważają, że są do tego upoważnieni. Mylą się jednak. Taka jazda może skończyć się mandatem, a zmian w przepisach na razie nie będzie. „Obecnie użytkownicy urządzeń transportu osobistego są traktowani jako piesi”, tłumaczy przedstawiciel ministerstwa infrastruktury – pisał serwis Autoblog.
Na elektrycznej hulajnodze pojedziesz 25 km/h, ale prawnie jesteś pieszym. Logiczne! – stwierdzał ironicznie Autokult.
Rwetes powstanie, gdy ktoś na kogoś wpadnie albo gdy policja zacznie rozdawać mandaty za jeżdżenie czymś, czego nie ma w przepisach, więc nie wiadomo po czym ma jeździć – pisał Transport Publiczny.
Taka szara strefa trwała aż do maja 2021 roku, kiedy to przepisy dla elektrycznych hulajnóg w końcu w Polsce uchwalono. Wielu użytkowników prywatnych e-hulajnóg uważa do dziś, że niektóre rygory w przepisach zawdzięczamy właśnie fatalnym zachowaniom „pieszych na sharingach” – i może być w tym sporo racji. Weźmy na przykład taką dyskusję w jednym z ówczesnych wątków na serwisie Wykop:
– Ej, jaki udźwig mają te hulajnogi #Lime? Bo chciałbym się na jednej przejechać z dziewczyną, a to jednak 120kg, a do tego jeszcze ja.
– 240 kg to to udźwigu na pewno nie ma.
– Nie wiem jak we Wrocławiu, ale w Wawie widziałem dwóch mężczyzn (jeden taki „normalny” 80-90 kg, a drugi wyglądał na ponad 100) jak jechali na jednej i hulajnoga dawała radę.
– Niedługo rodziny z dziećmi będą na jednej jechały, bo nie będą płacić za więcej…
W sumie: znamy to i oglądamy do dziś. Choć od 2,5 roku jest już wprost zakazane w przepisach drogowych.
„Łamią, topią, porzucają gdzie popadnie”
Szybko też ujawniło się coś, co do dziś jest główną bolączką usługi wynajmu e-hulajnóg, a mianowicie – bałagan i zagracanie miasta.
Hulajnoga służy do jeżdżenia, ale po dojechaniu do miejsca docelowego gdzieś musi zostać pozostawiona. Poznań zaczyna mieć problem z zagracaniem chodników przez hulajnogi – pisał już pięć lat temu serwis CzasNaPoznań: – Do hulajnogowej partyzantki przyczyniają się też tzw. juicerzy, osoby ładujące akumulatory urządzeń. Marketing Lime polega m.in. na tym, ze hulajnogi maja być zauważalne na ulicach/chodnikach, budzić ciekawość, zachęcać do rejestracji w aplikacji, one są tak ustawiane przez osoby z obsługi, które zbierają je na noc żeby naładować baterie.
Tym razem nasz czytelnik znalazł hulajnogę zatopioną w sadzawce przy rosarium na Cytadeli – donosił Epoznan.pl.
Krytykować ciemną stronę sharingu zaczął także wspomniany NaTemat: Niektórzy wandale popisują się nadzwyczajną „finezją” w sposobach na pozbycie się hulajnogi. Na zdjęciach z Wrocławia widać, że nie tylko łamią sprzęt, ale jeden wysmarowali kupą, a na drugim zawiesili prezerwatywę z niespodzianką w środku – pisał w grudniu 2018 roku.
Byłem wielkim fanem tej inicjatywy, nawet pomimo tego, że ceny nie do końca zachęcają. Teraz do listy wad usługi mogę dodać — wait for it — kolejne telefony od osób proszących mnie o usunięcie hulajnóg Lime z ich prywatnych terenów, na których sprzęty Lime… się walają – pisał z kolei dziennikarz serwisu DailyWeb, do którego, po opublikowaniu jego tekstu na temat hulajnóg, zaczęli ze skargą dzwonić ludzie myślący, że… to autor artykułu odpowiada za pojazdy Lime.
Cóż, również ten problem nadal, niestety, pozostaje aktualny. I tym sposobem wracamy do teraźniejszości.
E-hulajnogi zostały w Polsce na dłużej. Czy na zawsze?
Wygląda na to, że zostaną z nami na dłużej – przewidywał serwis Subiektywnie o Finansach, pisząc pięć lat temu o nowej usłudze. Jak się okazało, miał pełną rację, mimo że po drodze trafiła się jeszcze pandemia.
Duże, międzynarodowe marki hulajnogowe, które wkrótce po Lime weszły na polski rynek, dawno z niego znikły – pamiętacie jeszcze czarno-białe e-hulajnogi Bird, żółte hive czy czerwone CityBee? – ale akurat pionierski Lime nadal jest. Są też inne duże firmy, które wchodziły w kolejnych latach: Dott, Bolt i Tier. Plus sporo znacznie mniejszych marek.
Elektrycznych hulajnóg wynajmowanych z aplikacji mamy dziś w Polsce prawie 93 tys. Jeżdżą w prawie 210 miejscowościach. Opatrzyły się, chyba nikomu nie przyszłoby dziś do głowy kojarzenie ich z wielkomiejskimi hipsterami, o ile w ogóle można jeszcze mówić o jakichś hipsterach. Są to już zupełnie inne modele niż pięć lat temu, dużo bardziej masywne, nieporównywalnie trwalsze, amortyzowane i o znacznie lepszych parametrach. Pierwsze uliczne hulajnogi z 2018 roku wyglądają przy nich wręcz rachitycznie.
Usługa jest jednak w ciekawym punkcie, bo z opublikowanych przez nas wczoraj najnowszych analiz stowarzyszenia Mobilne Miasto wynika, że po raz pierwszy od lat liczba e-hulajnóg – porównywana rok do roku – przestała rosnąć, a w wielkich miastach nawet wyraźnie spadła. Czyżby równo po pięciu latach od debiutu sharingowe e-hulajnogi na minuty osiągnęły szczyt swojej ekspansji w Polsce? Tym pytaniem, już bardziej serio, zajmiemy się w kolejnym tekście za kilka dni.
Polecamy naszą sekcję:
Elektryczne hulajnogi – przepisy i regulacje. „SmartRide. Przepis na jazdę”